Freddie Mercury

Tak ekstrawagancko jak żył - tak odszedł. Jego pogrzeb był inscenizacją. Kapłani kultu Zaratustry, odziani w białe szaty, odprawili rytuał w jednym z krematoriów w Londynie. Freddie Mercury, lider zespołu Queen zmarł dziesięć lat temu, 24 listopada 1991 roku na AIDS. Elton John, jego przyjaciel i wielbiciel, złożył wiązankę róż z napisem "będę kochał Cię wiecznie". Śmierć Freddiego była dramatyczną niespodzianką. Zaledwie jeden dzień przed śmiercią przyznał, że nosi w sobie straszliwego wirusa. Choć w pewnym wywiadzie powiedział, że "nie zamierza dożyć do siedemdziesiątki", nie spodziewał się, że jego ziemska wędrówka będzie tak krótka - trwała zaledwie 45 lat. Jak wszyscy dotknięci wizją rychłego rozstania z życiem, czuł się bardzo samotny. "Stoisz w tłumie i jesteś sam jak palec" - powiedział. Freddie Mercury należał do klanu artystycznych geniuszy. Jego sztuka zrewolucjonizowała muzykę a jego odejście zakończyło całą epokę.

Freddie był synem brytyjskiego dyplomaty perskiego pochodzenia. Urodził się 5.09.1946 roku na wyspie Zanzibar, położonej u wschodnich wybrzeży Afryki. Do Londynu przybył dopiero, gdy miał 13 lat. Jako młody chłopak imał się różnych zajęć. Z niejakim Rogerem Taylorem sprzedawał designerską odzież w modnej dzielnicy Kensington. W 1968 roku, kiedy całą Europą wstrząsały konflikty, Taylor założył swój pierwszy zespół, w którego skład wchodzili gitarzyści John Deacon i Brian May. Z formacji tej wyłoniła się w 1971 roku grupa Queen. Jej inteligenckie wyraźnie korzenie manifestowały się w muzyce i tekstach. Taylor miał doktorat z biologii, May z astronomii, Deacon był dyplomowanym elektronikiem a Freddie Mercury zdobył liczne wyróżnienia jako grafik i designer. Mimo, że wielu krytyków zarzucało Queen "zimne intelektualne wodogłowie", sam Freddie miał bardzo zrelaksowany stosunek do swej kariery. Mawiał, że jego piosenki są "do jednorazowego użytku". "Są zabawne, nowoczesne. Wystarczy ich kilka razy posłuchać i ma się ich dosyć". Nic bardziej błędnego...

Do największych przebojów Freddiego i Queen należą "Bohemian Rhapsody", "You Are My Best Friend" i "We Are The Champions". Na estradzie przeistaczał się w testosteronowego brutala w czarnej skórze, latin lovera z nagim torsem lub perfekcyjnego gentlemana w białym fraku. We wrześniu 1975 roku w londyńskim Hyde Parku odbył się gigantyczny koncert na wolnym powietrzu. Przyszło 200 tysięcy osób. Freddie ukazał się w ciasnym białym kostiumie, z suspensorium, ozdobionymi diamentami. Po koncercie publiczność oszalała, domagając się bisów. Policja, obawiając się zamieszek, nie chciała do tego dopuścić i zagroziła Freddiemiu aresztem, jeśli wyjdzie na scenę.

Popularność Queen bardzo szybko przełożyła się na pieniądze. Freddie zarabiał krocie. Jego życie obfitowało w ekscesy. "Nie lubię wracać do pustego łóżka" - wyznał kiedyś. "Tak, miałem wielu kochanków, mężczyzn i kobiety" - uprzedzał dociekliwe pytania dziennikarzy. Mimo nadmiaru seksu, alkoholu i narkotyków, był romantykiem. Uwielbiał balet. Miał bardzo wielu bardzo bliskich przyjaciół pośród tancerzy Royal Ballet. Któregoś dnia, poproszony został o występ podczas wieczoru dobroczynnego. Zaczął więc twardo trenować. Tańczył do orkiestrowej wersji "Bohemian Rhapsody" i odniósł ogromny sukces.

W 1980 roku zdał sobie sprawę, że jest gejem. Wobec tego zdecydował się zwizualizować swą orientację seksualną. Obciął długie dotąd włosy, zapuścił wąsy. Swój nowy image, który tak dobrze pamiętamy, zaprezentował podczas koncertu w Vancouverze (Kanada). Na znak poparcia dla zmienionej fryzury, publiczność obrzuciła go żyletkami. Swe 40-ste urodziny obchodził w Monachium. Wszystkim swym męskim gościom zapowiedział, że mają przebrać się w damskie ciuchy. Sam przywdział jarzący się od orderów, historyczny mundur bawarskiego oficera.

"Ja to tylko gram" - tłumaczył zaszokowanym krytykom. "To po prostu różne role, to przedstawienie, show." Opublikowany jeszcze za życia song "The Show Must Go On" brzmiał co prawda jak testament. Ale bez Freddiego, dalsze istnienie Queen nie miało już sensu. Grupa pojawiła się jeszcze raz w 1995 roku - ale znów dzięki Freddiemu, choć tylko post mortem. Album o znamiennym tytule "Made In Heaven", nad którym genialny muzyk pracował do ostatniej chwili, ukazał się zgodnie z jego ostatnią wolą, dopiero cztery lata po jego śmierci.


powrót